15.04.2023

Moja córka, pięć i pół, miała dziś w czasie wieczornego mycia zębów lęki egzystencjalne.

– Tata, wiesz, myłam sobie zęby i myślałam. I nagle poczułam, że bardzo się boję. Myślę, że ty też się tego boisz…
– Tak?
– Poczułam, że boję się umarcia.
– Hmm… ale wiesz, że są ludzie, którzy wierzą, że człowiek ma duszę i ta dusza po śmierci idzie do nieba?
– I staje się aniołem?
– Tak.
– Tata, a co się stanie jak anioł umrze w niebie?
– No, właśnie chyba o to chodzi, że to ma być niemożliwe i anioł ma żyć wiecznie. W szczęśliwości. Ci ludzie, którzy w to wierzą, nazywają się Chrześcijanami. Masz kilka takich koleżanek i kolegów w grupie w przedszkolu…
– A, wiem, rodzice Asi chodzą do kościoła.
– No widzisz.
– A Asia jest przemądrzała i mówi, że ona nie wierzy.
– Hmmm, to dość wcześnie, w zasadzie…
– Tata, a wiesz w co ja wierzę?
– ?
– Wierzę, że świat jest bardzo wielki i jest w nim dużo niespodzianek.

05.11.2022

Rozmowa z pięcioletnią córką:
– Tata, a co to są kanały?
– Kanały, kochanie, to taki system podziemnych korytarzy i rur służący zwykle do odpływu nadmiaru wody i ścieków. Gdy odkręcamy kran w kuchni lub na przykład gdy pada deszcz – kanały powodują, że w mieście nie robią się takie wielkie kałuże.
Jestem bardzo mądry. Potrafię odpowiedzieć dziecku na każde pytanie.
– Aha, dobra tata, a czy ciecz nienewtonowska potrafi je zatkać?

02.12.2020

Śniło mi się, że byliśmy z dziećmi nad polskim morzem. Jakieś molo, pasaż z pamiątkami, smażone ryby, gofry, dmuchane krokodyle.
Standard.
Jest wieczór, próbujemy wyruszyć w drogę powrotną, zapakować do samochodu trójkę dzieci i górę betów plażowych, co oznacza walkę z wijącymi się, niewidzialnymi mackami chaosu.
Kiedy już wszystko jest do wozu wepchniętę, a dzieci zapiętę w pasy i wydaje się, że zagoniliśmy chwilowo chaos do mysiej dziury, następuje nagły kontratakt. Nieustępliwe macki wystrzeliwują z ciemności i owijają się wokół nas – dzieci są głodne. A my niczego nie mamy.
Zostawiam rodzinę przy samochodzie i biegnę w kierunku molo, między kramy. Już wszystko się zwija, ale przecież jeszcze gdzieś muszą sprzedawać jakieś żarcie. Mijam po lewej budkę z pamiątkami – balony, pluszowe foki i ciupagi. Nic do jedzenia, nawet waty cukrowej. Swoją drogą, ciupagi nad morzem?
I wtedy nagle zdaję sobie sprawę, że zapomniałem o tym, że jest pandemia. I, że nie mam przy sobie maseczki.
Równocześnie (jak to we śnie) staje przede mną policjantka.
– Dzień dobry, aspirant taka i taka – a gdzie pana maseczka?
Już chcę powiedzieć, że nie mam, ale wsadzam rękę do kieszeni, a tam coś na kształt maseczki.
– A tu – i wyciągam to coś z kieszeni. Ale to nie do końca maseczka, tylko plastikowy, żółty, kaczy dziób. Ozdobiony piórkami.
– Ale to nie jest szczelne – dziwi się pani aspirant.
– A nieprawda, musi pani założyć przez głowę, te paski za uszy i starannie naciągnąć na brodę. O tak.
Z nieba zaczynają spadać mieniące się wszystkimi kolorami tęczy kule wielkości piłek plażowych. Opadają na ziemię, jak wielkie bańki mydlane i lekko falują. Zaciekawieni ludzie podchodzą – kule przy dotknięciu są ciepłe, wibrują i mruczą.
Najbliższa rozwija się – to nie są kule – to alebrijes, fantastyczne, hybrydowe, meksykańskie zwierzęta. Ten najbliżej przypomina prosiaczka. Z pleców wyrasta mu wijący się gąszcz kolorowych macek.
-Ja już chyba muszę iść – mowię do pani aspirant, bo zdaję sobie sprawę, że jestem wewnątrz jakiegoś gigantycznego Pac-Mana i powrót do samochodu nie będzie łatwy.
I wtedy się budzę. A właściwie budzi mnie telefon. Dzwoni pani aspirant. Tym razem jak najbardziej realna starsza aspirant.
– Jak tam dziewczynki?
– Dobrze, oczywiście jesteśmy w domu. Ale zdaje sobie pani sprawę, że my już od piątku mamy negatywny wynik testów?
– Wie pan co? Kwarantanna jest do piątego. Może pan dzwonić do Sanepidu, ale raczej się pan nie dodzwoni, a sami kwarantanny nie zdejmą. Nam się jest ciężko dodzwonić, a co dopiero cywilowi. Chyba pozostaje czekać.

Kolorowy prosiaczek leniwie porusza mackami. Mruczy i przestępuje z raciczki na raciczkę.

07.10.2020

W weekend 170 km po mazowieckich wioskach na trasie Warszawa – Mogielnica – Warszawa. Start przez Ursynów, potem Las Kabacki i Kierszek pod lasem. W Decathlonie w Piasecznie kupuję zapasową dętkę, jakieś batony i hajda w Mazowsze.
Do Tarczyna jest raczej podmiejsko, często willowo i bogato. Ścieżki rowerowe, stadniny, suvy po 200 tysięcy. Za Tarczynem zaczyna się kraina jabłka podszytego mrokiem. Mieszanka plantatorskiej zamożności, postpegeerowskiej biedy i po gombrowiczowsku rozchwianej formy.
Zbieram doświadczenia. Poprawne wykonanie sprintu chroniącego moje łydki przed wioskowymi burkami. Trudna współpraca z wujkiem Guglem. Wujek znany jest z tego, że w opcji rower na sto procent wrzuci cię w pewnym momencie na nieistniejącą drogę, przez trawy po pachy, wprost do rowu melioracyjnego. Mnie poprowadził na coś, co podobno ma być rozgrzebaną budową trasy S7, a w rzeczywistości jest ciągnącą się po horyzont, szeroką na 50 metrów rzeką błota.
Mimo października piękne słońce, stawy w Jeziorzanach, kilometry sadów, biały, bajkowy dworek w Osieczku.
Bliżej zmierzchu sklep przy drodze w mazowieckim nigdzie. Taki lokalny odpowiednik samotnej stacji benzynowej pośród amerykańskiej pustki. Pani w sklepie patrzy na mnie jak na kosmitę. Gdy przed sklepem przelewam wodę do bidonu przyjeżdżają dwaj inni klienci. Jeden lekko już pijany, z szaro-fioletową, opuchniętą twarzą, na przerdzewiałym Wigry 3. Drugi trzeźwy, na starej damce, ale za to ubrany w coś, co kiedyś było dresem, a teraz trzyma się chyba tylko dzięki brązowej brei którą jest obficie umazane. Optymistycznie zakładam, że to błoto. Gołe stopy w wyblakłych od słońca plastikowych klapkach, czarne, krogulcze paznokcie.
Gdy odjeżdżam słyszę rozkręcającą się w środku awanturę – “pijanemu bez maseczki nie sprzedam!”.
Ściemnia się. Brama powitalna w Błędowie, potem już tylko kilka kilometrów do Mogielnicy. Jestem już trochę zmęczony – myślę o tym, jak rozpalę w kominku i siądę sobie w fotelu ze szklaneczką whisky.
Po dwóch dniach powrót.
Tak sobie zaczynam myśleć, że rowerowe siodełko jest chyba optymalnym dla mnie sposobem doświadczania świata. Nawet jeśli potem tyłek boli, jakby ktoś kijem od krykieta przyłożył.

01.09.2020

– Tata, kto to jest?
– Twoja siostra Marianka.
– A to?
– Janek
– A to?
– Szymon
– A ja? Gdzie ja jestem?
– Ty? Ciebie wtedy jeszcze na świecie nie było…
– Taaaa…
– No właśnie. To wielka tajemnica. Gdzie byłaś, jak Cię jeszcze nie było…
– Nie było… ty głuptas jesteś tatuś…

28.06.2020

Wszyscy rozjechali się na wybory.
Głosuję na miejscu, na wiosce, więc weekend spędzam sam z trzyletnią córką. Dziecko bawi się na tarasie gumowymi, japońskimi potworami. Markiza rozłożona, brzęczą muchy, kosy leniwie kicają w trawie, szumią dęby.
A ja robię zupę pomidorową. Robię zupę i korzystając z faktu, że w pobliżu nie ma żadnych miłośników R&B na cały regulator słucham muzyki dla alernatywnych rock’n’rollowych emerytów.
Wpierw koncert Nomeansno z warszawskiej dziekanki. Potem “Jedli z dołków, pili z dziurek” efemerycznego ansamblu 3 Metry, a teraz “Weight” Rollins Band.
Na patelni skwierczy masło, dorzucam pomidory. Rzęzi gitara Chrisa Hasketta, pulsuje bas Andrew Weissa, Henryk ryczy – “I’m a liar”. Dżizas, co to był za zespół…
Wchodzi do kuchni dziecko, skacze, kręci się jak fryga do wylewającego się z głośników desperackiego, hardcorowego punk bluesa.
I mówi – “Tata, lubię tego pana, to mój ulubiony”.

Mój też, kochanie – od jakichś trzydziestu lat.

01.06.2019

– To to?
– Książka tatusia. Gruba książka. Tatuś położył sobie na stoliku przy łóżku żeby zwiększyć szansę, że kiedyś do niej zajrzy. Albo i nie zajrzy – książka poleży z miesiąc i tatuś wymieni na inną… Knausgårda tatuś czyta od trzech lat i nie może przeczytać…
– To to?
– Przecież mówię, książka tatusia. O świadomości podobno. Co prawda tatuś nie bardzo wierzy żeby ten pan, co ją napisał, tak naprawdę wiedział coś istotnego o świadomości, ale kto wie… może jednak… Lola, a ty masz świadomość?
– Taaaak
– No właśnie, dlatego to jest tak fascynujące. Niedawno nie miałaś, a teraz masz.
– Pu pu.
– Kupa? Zrobiłaś kupę?
– Nieee
– Kotek Zenek zrobił kupę?
– Nieee
Koniec rozmowy o literaturze i kognitywistyce. Kupę symultanicznie zrobiły dwa ludziki z Duplo. Pracownicy duplowego Zoo. Trzeba ich przewinąć.

18.04.2019

U mojej dwunastoletniej pasierbicy nocuje dziś najlepsza przyjaciółka. Grzebią w książkach. Zaśmiewając się przynoszą mi cienki tomik. To “Donosy” Mrożka. Czytają na głos. Jaki dziwak coś takiego napisał?
W mojej głowie eksplodują petardy. Stan wojenny. Wesele w Atomicach przeczytane w późnej podstawówce. Autobus linii 130 z trudem podjeżdżający o poranku ulicą Dolną przy skrzyżowaniu z Puławską, ja niedospany po obejrzeniu “Policji” w teatrze telewizji. Meksyk. Kraków. Jamniki. Rysunki. Baltazar, afazja, więzienie ciała, śmierć.

Czy wiesz kim był ten pan Maniusiu? Nie? To był całkiem dobry pisarz. I trochę rysował. Tak, gorzej niż ty.

02.03.2019

Śnił mi się Adolf Hitler. Razem z naszymi dziećmi jadł obiad w kuchni. Zupę rozlewał, a potem rozmazywał rękami po stole. Jak mu mówiłem, żeby tego nie robił, próbował wywrzaskiwać jakieś przemówienia o wielkości Niemiec.

18.09.2018

Rozpakowuję. Skręcam. Wyrzucam.
Dwie tony szwedzkiego paździerza. Każdy opakowany w pięć kartoników, folię i trochę styropianu. Ludzik z instrukcji Ikea jest zadowolony. Ma kolegę i ołówek za uchem. Obok ludzik jest sam, mebelek mu upadł. Ludzik płacze.
Jakieś dwieście innych kartonów a w nich spora częśc naszych ziemskich dóbr. Rozpakowuję, odkurzam, wyrzucam. Tona książek a w nich z pięć kilo dziesięcioletniego kurzu, dziesiątki zapomnianych zakładek, czasem trafi się jakieś zdjęcie lub list.
Wyrzucam, wyrzucam, wyrzucam.
Późny wieczór przy śmietniku zapobiegliwie zamkniętym przez wspólnotę na kłódkę, żeby wrogowie, zdrajcy i uchodźcy nie podrzucali śmieci. Segregowane suche wrzucam tu, te mokre i śmierdzące do dużego kubła na którym siedzi sobie świecący oczami kot w biało-czarne łaty. W ręku zostaje mi pęknięta w pól podłogowa lampa. Wyrzucić? Ale przewód dobry, przełącznik, oprawka. A może ten ciężarek w stopce lampy się do czegoś nada? Stoję i się zastanawiam. Zostawiam lampę, odchodzę. Waham się i wracam. Co za absurd. Na co mi te śmiecie? Co ja z tego skręcę i niby kiedy? Zamykam śmietnik i wracam do domu gdzie czekają na mnie trzy świeżo kupione lampy podłogowe.
W czasie gdy stałem pod śmietnikiem azjatyckie fabryki molochy wypluły tysiąc lamp, a ryby w oceanach połknęły sto ton plastikowych mikrokulek.
Dźwigam, przekładam, wiercę.
Przewiercam kabel w ścianie. Błysk, dym i ciemność. A potem pan elektryk stukając młoteczkiem, obnażając podtynkową anatomię kamienicy mówi – ale pan trafił, powinien pan grać w totolotka. Kamienica z lat dwudziestych, kable w ścianach poprowadzone w metalowych rurkach. O nasze nowe, wynajęte mieszkanie, w którym jeszcze trochę się gubimy – kto mieszkał w tobie kiedyś, cóżeś że widziało? Trochę wiemy, ale tylko trochę. W sierpniu czterdziestego czwartego szli tu od domu do domu, mordując, gwałcąc i rabując, wrzucając granaty do piwnic. Tego, co mogło widzieć to mieszkanie chyba jednak do końca wiedzieć nie chcemy.
Najmłodsze dziecko jest szczęśliwe, wszystkie rzeczy leżą na podłodze w zasięgu ciekawskich łapek. Starsze na nowo uczą się dojazdu do szkoły. Znane miejsca wydają się zaskakująco inne gdy dojedzie się do nich z nowej strony. Za nitką torów budowy wieżowców na Woli, usypane z gruzów pagórki Muranowa, sklep na dole “u Justyny” w którym nie ma Justyny. Jest pan, który wygląda jakby połknął piłkę do koszykówki.
Wieczorem siedzimy na balkonie. Kule lamp w oknach nowych sąsiadów, kilimy i obrazy na ścianach przestronnych mieszkań. Kim jest ta zażywna pani? Albo ten starszy pan czytający przy stole o pierwszej w nocy? Szumią liście w parku. W latach siedemdziesiątych po winorośli do kuchni wspiął się szczur.

27.04.2018

Z powodu narastającej alergii jednego z dzieci musieliśmy oddać psa.
Na szczęście wszystko zostało w rodzinie. Butelka jest szczęśliwa, ma ogród, zyskała psiego kompana – Maxa.
Ale jednak było to bardzo trudne.
Jest bardzo trudne.
Tak się składa, że przez ostatnie dwa dni znów opiekowałem się Butelką. Nie mogłem jej zabrać do domu, siedziała w pracowni, ulicę dalej.
Wczoraj miałem masę roboty, byłem tam do późnego wieczora. Butelka chrapała tuż obok mojego biurka, zwinięta w kłębek na swoim fotelu. Było jak rok temu, jak pięć lat temu, jak dziesięć lat temu.
Nie mamy dostępu do tego jak zwierzęta odczuwają czas. Czy ostatni rok trwał dla niej mniej więcej tyle co dla mnie? A może to była prawdziwa wieczność? Albo nie było tego czasu w ogóle, bo wszystko zawsze dzieje się tu i teraz?
Głaskałem ją po łebku, ona lizała mnie po rękach. Jeszcze bardziej posiwiał jej pysk. Jest wesoła, w dobrej formie.
Zmaterializowałem się nagle, niespodziewanie, bez zapowiedzenia, ze swoim zapachem, głosem i dotykiem. Zniknę w ten sam sposób.
Jest coś fascynującego i wywołującego pokorę w bezwzględności zmiany. Pięć lat temu moje życie wyglądało zupełnie inaczej, gdyby ktoś mi powiedział jak będzie wyglądało dziś, raczej bym mu nie uwierzył.
Moja córka kończy niedługo dziewięć miesięcy. Przyjaciółka śmieje się, że po tym jak się do niej zwracam widać, że przez lata miałem psa.
Coś w tym jest. Butelka lubi jabłka. Zawsze jedliśmy jabłko na spółkę.
Kilkukrotnie złapałem się na odruchu, by jedząc jabłko, odgryźć kawałek, obrać zębami ze skórki i podać na wyciągniętej ręce dziecku, tak jak robiłem to tysiąc razy z psem.

Ludzie niemający dzieci, zwracający się do swoich zwierząt jak do dzieci. Ludzie którym urodziły się dzieci, wołający je imionami swoich zwierząt.

26.04.2017

Wieczorno nocny spacer z psem. Choć spacer to dużo za dużo powiedziane. Bo siąpi. Po wyjściu z bramy pies spogląda na mnie wzrokiem, który mówi – sam sobie spaceruj debilu. Więc to taki spacer co trwał minuty trzy.
Ale chwilę wcześniej, jeszcze w bramie mijamy Stanisława Tymińskiego. Okularki ma jak Tymiński, fryz jak Tymiński, uśmiech jakiś taki krzywy też, zupełnie jak Tymiński. Oczywiście ten Tymiński z lat dziewięćdziesiątych, z teczką na Wałęsę, nie ten obecny staruszek siwy jak gołąbek.
I marynarę ma też taką elegancką, w kroju niedzisiejszym. Jakby dodać złote guziki i epolety to by mógł jeździć profesjonalnie windą w Pałacu Kultury.
Uśmiecha się do mnie ten Tymiński i prawie się kłania, a ja przechodzę obok z psem i też jakoś tak się uśmiecham, bo to pewnie sąsiad jakiś nowy.
Przechodzę i dostrzegam dwie rzeczy.
Po pierwsze Tymiński wyszedł na ten siąpiący deszczyk późnowieczorny z czymś co przypomina wiewiórkę. To musi być wrażliwe stworzenie, kruchego zdrowia i bojące się wilgoci, bo w kucki robi kupkę na drugim schodku od góry, generalnie to jeszcze na klatce schodowej.
Po drugie z marynary wyrastają spodnie od pidżamy. Takie klasyczne w paski. Na nogach zaś Tymiński ma plastikowe, różowe klapki.
Przechodzę obok. Te dwa obrazy docierają do mnie dopiero po chwili, kiedy naciskam przycisk magnetycznego zamka otwierającego bramę. W tym samym momencie słyszę za plecami szur szur i trzask zamykających się drzwi.
Nie chce mi się w to wierzyć, więc wracam i patrzę.
A jednak.
Nie ma Tymińskiego. Nie ma wiewiórki. Na kamiennym stopniu tuż przed wejściem na klatkę schodową pozostała kupka.

28.03.2016

Wieczorny spacer z psem. W bramie, na schodkach, siedzą dwaj dresiarze. Jeden pali papierosa wpatrując się w skrawek nieba widoczny w studni kamienicy. Drugi trzyma głowę między kolanami. Przechodzę obok, otwieram przyciskiem magnetyczny zamek bramy.
Na zewnątrz trzeci dresiarz. Taki miś polski w znoszonych białych adidasach.
Trzyma za rece zjawiskowo piękną, długonogą brunetkę.
– Proszę, mówi błagalnie, daj mi swój telefon. Ja nic nie chcę. Nawet nie na piwko. Tak na kawkę, kulturalnie, w środku dnia.
Wracam po piętnastu minutach. Dziewczyny już nie ma. Przed bramą dwaj dresiarze. Miś Romeo i melancholijny palacz. Palą obaj. Zaciągają się głęboko spoglądając na rozświetloną sylwetkę Pałacu Kultury.
– Otwórz panu, mówi melancholijny palacz nim zdążę wbić kod.
Miś otwiera, ja dziękuję.
– Wesołych świąt – Miś na to – zostało jeszcze kilka minut.
Jest wiosenny, ciepły wieczór, przed północą. Na schodkach twardo śpi dresiarz trzeci. Obok nogawki spodni, w świetle księżyca, srebrzyście pobłyskuje kałuża moczu.

10.03.2016

Aktualizacja bardzo ważnej dla mojej pracy aplikacji zatrzymała się na poziomie 666 mb. Potraktowałem to jako znak.
Trochę jakby rozsunęły się niebiosa i tubalny głos rzekł: “Powiadam ci, wstań od tego komputera, zrób sobie przerwę i idź pod KPRM zobaczyć czy przypadkiem Kodowcy nie pobili się z Razowcami. Od patrzenia w pasek pobierania aktualizacji aktualizacja szybciej nie nastąpi.”
Cóż robić? Wziąłem aparat, smycz, pies zamerdał ogonem i idziemy.
Od strony Placu Na Rozdrożu na mikroscenie podryguje rytmicznie mikrotłumek działaczy partii Razem, machając flagami różnorakimi.To nie jest taki zwykły taniec przy dźwiękach reggae – bardziej podryg organizacyjny, w sprawie, niby na wesoło i bawimy się tu świetnie, ale jednocześnie jakiś taki usztywniony i partyjny.
Mam pewną (choć z czasem topniejącą) dozę sympatii dla partii Razem.
“Czy ja bym potrafił tak podrygiwać w słusznej sprawie”? – zadaję sobie w duchu pytanie – “Nie, nie ma mowy. Chyba nie nadaję się na partyjnego działacza.”
Na tyłach podrygującego mikrotłumu działaczy Razem mikrokapitalizm w postaci pana sprzedającego oscypki z grila. Turyści z Japonii pstrykają fotki. Nad wszystkim unosi się Głos. Głos tłumaczy jak jest. Komunikat jest doskonale zrównoważony – 50% czasu poświęcone obronie TK i demokracji, 50% odcięciu się od stojących na lewo od Razem przedstawicieli ruchu obywatelskiego KOD.
Odciągnam psa, który postanowił zaprzyjaźnić się z panem od oscypków i przechodzę na stronę KOD.
Stosunek sił mniej więcej 10:1 na korzyść KOD. Kodowcy nie pląsają. Kodowcy dmą w trąby.
Jakiś starszy pan, cały oblepiony kodowymi naklejkami, gestykulując rozmawia ze sprzedawcą demonstracyjnych rekwizytów. “Teraz są takie wuwuzele z kilkoma rurkami. Słyszał pan?”
Obok mnie przechodzi poseł PO z flagą Unii. Dobrych kilka lat temu miałem nieprzyjemność być z tym posłem na kawie w jednym z modnych warszawskich lokali. Ówczesny jeszcze nie poseł opowiadał naszemu wspólnemu koledze jaki to jest sprytny, ile potrafi załatwić i tłumaczył, że najlepsze konfitury są w polityce i jakbyśmy chcieli, to on może nas jakoś wciągnąć.
Razem wyświetla na ścianie KPRM wczorajszy wyrok Trybunału Konstytucyjnego. Podobno jeden błyskotliwy poseł partii rządzącej wymyślił, że Razem za pomocą tej projekcji może uszkodzić elewację KPRM. Już od dawna podejrzewałem, że za jakieś ciężkie grzechy Pani Bozia odebrała temu (p)osłu resztkę rozumu.
Przypominam sobie, że przecież już kiedyś byłem pod KPRM na spacerze z psem. Była wiosna. Dokładnie w tym samym miejscu, w którym dziś podrygują działacze Razem, swoje namioty rozbiły wtedy pielęgniarki. Po drugiej stronie ulicy siedział Pan Jarosław i bawił się zagłuszarką.
Filozofowie powiadają, że świat ma naturę cykliczną.
Wracamy. Parkami. Gdzieś na wysokości kładki przy CSW zdaję sobie sprawę, że teraz już chyba wiem, jak to było być punkowcem w latach osiemdziesiątych. Kiedy panowie w czerwonych krawatach i brodaci goście w swetrach wydawali się być tak samo obcy.
Migają światełka na dachu stadionu Legii. W słuchawkach płyta Pope Musique zespołu Baaba. Pies zakopuje się w zeszłorocznych liściach. Wieje chłodny wiatr, jest koło zera.
Przechodzimy obok Reymontowki. Po lewej mijamy rozświetlony Sejm – tu siedzą podwładni Pana Jarosława i pocą się nad tym, jak w zaistniałej sytuacji wyjaśnić ludowi, że białe jest czarne a ziemia płaska.
Potem budynek giełdy. Wielkie szklane tafle okien. Za nimi sala i kolejny tłum – ten w drogich garniturach i garsonkach. Wzrok wbity w rzęsiście oświetloną scenę. Na scenie młodziutki chłopaczek w czerwonych szelkach kurczowo ściska oprawiony w antyramę dyplom.
Na obrotowych drzwiach przyklejona kartka z xero. Na kartce stoi że dziś, tutaj, pewne bardzo poważne pismo dla maklerów będzie miało zaszczyt rozdać doroczne niedźwiedzie i bawoły.
Ot, wczesna polska wiosna 2016.

03.12.2015

Przyśnił mi się sen:

Jestem filmowym komiwojażerem. Coś na podobieństwo XIX-wiecznych druciarzy, co drutowali gliniane garnki, albo dziergali klatki na ptaki i pułapki na myszy. Albo wędrownych ostrzycieli noży. Pamiętam z dzieciństwa takiego ostrzyciela z całym warsztatem na plecach.
Więc coś na podobieństwo takich rzemieślników-włóczegów. Tylko zamiast garnków i noży oferuję drobne usługi filmowe – ot, szybka kolorkorecja filmu z wesela wuja Heńka. Albo mała animacyjka w 3D dla lokalnego warzywniaka.
Poruszam się w grupie podobnych mi łachmaniarzy – bezdomnych dźwiękowców, wykolejonych operatorów i oświetleniowców. Prócz usług sprzedajemy również gotowe filmy – ale nie jako pliki, albo płyty dvd/blu-ray, o nie, sprzedajemy solidne, ciężkie puchy z taśmą 16 i 36 mm.
W tym śnie spotykamy konkurencyjną grupę komiwojażerów. Nie jest miło – ale na szczęście nie dochodzi do rękoczynów. Konfrontacja jest słowna i polega na wzajemnym zarzucaniu sobie braku profesjonalizmu:
“Sprzedajecie filmy z napisami! Oszukujecie klientów, film powinien być z lektorem, albo dubbingiem!” – syczy jakiś wyjątkowo nieprzyjemny, garbaty typ z wyraźnymi brakami w uzębieniu.
“Chyba żartujesz” – krzyczę oburzony – “Lektor zabija oryginalną ścieżkę dźwiękową! Czy ty wiesz ile kosztuje dobry dubbing? Ile ja miałbym tych filmów w ofercie?”.
“On ma rację” – przerywa nagle potężna kobieta w łachmanach o kolorze nieokreślonym. Wyraźnie szefowa tamtej bandy. Ma łzy w oczach. “Próbowałam robić polski dubbing do filmów w Berlinie i właśnie dlatego jestem tu gdzie jestem.”

06.05.2015

Biegnę sobie świńskim truchtem, z cieżką torbą przewieszoną przez ramię, w kierunku przystanku autobusowego. Przez ciche, spokojne osiedle. I nagle słyszę, że ktoś gada. Jakby przez tutkę jakąś papierową. Albo tubę… ale z daleka. Może jakiś dowcipniś się ukrył za parasolem na którymś z balkonów i gada przez tubę? A może to jakaś staruszka słucha archiwalnego przemówienia Papieża – Polaka? Tylko z małego radyjka tranzystorowego, które niechcący przywaliła poduszką z gęsiego pierza? Bo wyraźnie słyszę, coś gdzieś gada – głosem tubalnym i nie znoszącym sprzeciwu… Ale nie wiadomo co i gdzie… no nie da się zidentyfikować kierunku. Zatrzymuję się i nasłuchuję. Przejeżdża jakiś perkotliwy samochodzik, wieć nic nie słyszę..
A potem… Potem już nic nie gada.
Więc pewnie albo zwariowałem, albo to w moim telefonie gadało. Patrzę – to nie telefon. Więc zwariowałem i słyszę głosy. Zwłaszcza że to chyba jednak nie gadało daleko, a blisko raczej. Takie wrażenie jakby w środku mojej głowy gadało w zasadzie w sumie.
I wtedy przypominam sobie badania zagranicznych naukowców na temat odczuć fantomowych.
Podobno wielu użytkowników telefonów komórkowych tak ma, że jak dużo gada przez telefon i ten telefon trzyma w spodniach i telefon ma ustawioną wibrację i ciągle ktoś dzwoni, to potem im ta kieszeń wibruje co jakiś czas i chcą odebrać w zwiazku z tym telefon – a tam w kieszeni telefonu nie ma – bo został w domu. I nikt nie dzwonił. Fantomowe odczucie związane z dynamicznym rozwojem technologii.
Więc to musi być to. Cały dzień chodzę w słuchawkach na uszach, no to potem mi się wydaje, że coś gada. Proste.
Uspokoiłem się i poszedłem na przystanek autobusowy po drodze mijając radiowóz pilnujący transparentu przywiązanego do barierki kładki nad ulicą Sobieskiego. Na transparencie znajdowało się hasło jakieś bojowe i antyestabliszmentowe. Ale jakie, to nie wiadomo, bo deszcz je zmył a wiart poprzekręcał i zmienił transparent w burą szmatę.
Przyjechał autobus linii 519. Wsiadłem, bilet kupiłem przykładnie w znajdującym się w autobusie automacie biletowym. Ciepło pomyślałem o tej, otaczającej nas zewsząd, nowoczesności – “kiedyś były takie kasowniki z zębami – takie obłażące z czerwonej farby, a teraz proszę – elegancko, w trzech językach i na kartę kredytową.”
Już kompletnie rozluźniony postawiłem ciężką torbę mą kurierską na podłodze autobusu, a tu nagle jak nie ryknie. Głosem tubalnym i nie znoszącym sprzeciwu:
“Mam wrażenie, że temu młodzeńcowi zaraz się coś stanie. I bardzo jest mi go żal” – powiedziała moja torba.
A ludzie spojrzeli się na mnie jak na wariata.
I to w zasadzie koniec tego mrożącego krew w żyłach technologicznego horroru. Reszta jest banalna. W torbie miałem rzeczy różne – średniej wielkości naczynie żaroodporne, kable hdmi, mini-maca, pasztet wegetariański, paczkę herbaty Lapsang Souchong firmy Twinings i starego ipada.
Nie będę przecież opowiadał, dla wywołania taniej sensacji, że to herbata mówiła głosem Jerzego Radziwiłowicza, albo pasztet z pomidorami firmy Sante.
Gadał ipad, który doznał elektrycznego pomieszania, przepiął się, kompletnie zwariował i zablokował. Dla mnie miał wiadomość krótką – “zablokowany, spróbuj za 38 minut”.

11.03.2015

Tam gdzie mieszkam, w centrum miasta, w nocy panuje chaos. Chaos, bieda i wschodnioeuropejski rozpierdol. Zawsze jest albo przed imprezą, w trakcie, albo zaraz po. Tłumy na Chmielnej. Pijani wracający przez plac Powstańców Warszawy z klubów na Mazowieckiej. Mołojeckie okrzyki niosące się z Nowego Światu. Śmiecie, ulotki burdeli i gdzieniegdzie rzygi na chodnikach.
Na Stegnach, osiedlu gdzie się wychowałem, w nocy jest cicho. Nie za bogato, ale nie biednie. Najpierw ocieplono bloki, potem zmieniono domofony, pojawiły się fotokomórki przy śmietnikach i przy żarowkach oświetlajacych klatki schodowe. Zbudowano place zabaw dla dzieci i fontanny. Wciąż to nie Szwajcaria albo inna riwiera. Zamiast wyszukanych delikatestów jest Biedronka. Ale ta Biedronka lepiej zaopatrzona niż moja w centrum przy Tamce. A poza tym w każdej Biedronce w lodówce leży ośmornica i krewetki królewskie, a ja pamietam jak pod tą, obecną Biedronką, kapsle zbierałem w 1986 roku, a wtedy najbliższa mrożona ośmiornica w zwykłej sklepowej lodówce była w Berlinie Zachodnim.
Więc mam relatywne poczucie porządku i dostatku. Mimo przekrętów kamieniczników, kursu franka i wojny na Ukrainie.
Zabieram psa na nocny spacer. I widzę, że na tym spokojnym osiedlu jednak coś się w nocy zmienia. Wychodzą bezdomne zwierzęta. Mały ratlerek-diabełek wypada z krzaków. Gdzie masz obrożę diabełku? Nie jem mięsa, ale w tym momencie żałuję, że nie noszę w kieszeni kiełbasy.
Przemykają się koty. Kotów mi nie żal. Wiem, że mają nas generalnie gdzieś i radzą sobie – chyba, że jakiś dupek postanowi zamykać okna od blokowych piwnic.
Wracamy, prawie pod klatką mojej mamy z krzaków wypada wilczur, wychudzony, z kagańcem na pysku. Wygląda jakby uciekł komuś jakiś tydzień temu. Próbuję go zawołać i złapać. Warczy i ucieka.
Świecą światła w wysokich blokach za moją szkoła podstawową. W 1979 pewnego późnego popołudnia nad tymi blokami widziałem UFO.
Jutro ma się oziębić.

10.01.2015

Jakieś dwa miesiące temu. Skręcam z psem z Nowego Światu w bramę prowadzącą do ulicy Górskiego. Wpadam na drobniutkiego staruszka w za dużej puchowej kurtce, za dużych butach, za dużych szarych garniturowych spodniach, za dużym kaszkiecie. Stoi w bramie i zadziera głowę do góry. Poprzez gałęzie drzew rosnących przy Górskiego wpatruje się w rozświetloną sylwetkę Pałacu Kultury. Przepraszam staruszka. Nie zaczepiam, nie jestem namolny, choć doskonale wiem, kim jest.
Tadeusz Konwicki.
Jak miałem siedemnaście lat to przeczytałem “Wniebowstąpienie”. Pamiętam, że ta książka zrobiła na mnie wtedy piorunujące wrażenie. Główny bohater budzi się pod skarpą wiślaną, z dziurą z tyłu głowy i twarzą przykrytą gazetą. Nic nie pamięta, nie wie kim jest.
“Ja pana obserwuję od dłuższego czasu. Najpierw myślałem, że pan już gotowy, że zaraz po pana przyjadą, bo muchy pana obsiadły aż strach. Roiło się tam nad panem. Niektóre to i pod gazety właziły.”
Zaczyna wędrówkę przez miasto. Zaułki, urzędy, sklepy, place i knajpy. Jeden wielki czyściec. Przed świtem trafia na taras widokowy Pałacu Kultury. Jest tam masa ludzi. Wśród nich rozpoznaje tych, z którymi zetknął się podczas ostatniej doby. Trzydzieste trzecie piętro roztapia się w porannej mgle.
“Bernadr był znowu przy mnie.
– Widzisz, frajerze – rzekł niegłośno. – Tak wygląda początek nieskończoności.”
Na Przeskok, małej uliczce zamykającej Górskiego od zachodu, w miejscu wyburzonych pawilonów pojawiły się dwa wielkie żurawie. Wczoraj całą Szpitalną tarasował sznur warczących i kopcących betoniarek. Ze dwadzieścia ich było. Będą wylewać fundamenty.
Nie ma już Konwickiego.
Z balkonu jego mieszkania na Górskiego wkrótce nie będzie widać Pałacu Kultury. Przysłoni go nowoczesny biurowiec.

05.01.2015

Wpis z historii kolei żelaznych.
Widziałem właśnie Pendolino (choć niektórzy twierdzą, że nazwać to Pendolino Pendolino, to tak jak nazwać chomika kucem – nie wiem, nie znam się). No więc przemknęło to Pendolino Niependolino w przysiadzie, przez mrok, łypiąc ślepiami, po moście średnicowym.
A ja sobie patrzyłem z dołu. Z Powiśla.
I przypomniał mi się taki obrazek (co świadczy jedynie o tym jak stary jestem):
Lato. Powietrze drży z gorąca. Pociąg leniwie pokonuje długaśny zakręt. Dookoła pola z wysokimi trawami. Pachną oszałamiająco. Ja wychylam się przez okno wagonu, tak by zobaczyć dymiący z przodu składu parowóz.
A potem mama wyciąga mi poślinioną chusteczką z oka węgielek.

16.11.2014

Сказка:
Pojechałem na wybory. Z centrum Warszawy na Stegny. Generalnie to jestem zapracowany, nie mam czasu, ale… obowiązek obywatelski… Szybko trzeba obrócić w te i we wte – półtorej godziny… Już miałem wychodzić, kiedy spojrzałem na fotel, na którym w napięciu leżał pies. Psi wzrok mówił wszystko… no dobra… to nie będzie półtorej godziny.
Wysiedliśmy na stacji metra Wilanowska. Można pójść wśród spalin Wilanowską w dół. Ale ciekawiej Pejzażową, obok Biedronki, Orka Studio, a potem poprzez krzaki, pola, śmieci, nieużytki. Wieje zimny, ostry wiatr, robi się ciemno. Jako informacyjny narkoman słucham sobie podcastów z RDC, a tam wpierw Terlikowski mówi ludzkim głosem, a potem pewna artystka, a zarazem doktor filozofii, odnosi się do Leibniza.
Pies ma jedno ucho klapnięte, drugie podniesione do góry. Co oznacza – jestem szczęśliwa i czujna. To jest ogromny teren w środku miasta… jakieś chałupki z kartonów, gdzieś wśrod pozbawionych liści badyli łypią pojedyńcze światełka.
Przekraczamy Sikorskiego, docieramy do cywilizacji. W uszach mam, że uprawiając jogę trzeba być uważnym. No i mam o Jungu. Lubię jak jest o Jungu, bo mi się liceum przypomina.
Docieram do przedszkola, w którym od niepamiętnych czasów mieści się komisja wyborcza (kiedyś chodził do niego mój brat – pamiętam jak go odbierałem, grupa starszaków, na drzwiczkach w szatni grzybki, straże pożarne i żyrafy).
Głosuję. Cisza wyborcza już się skończyła, więc mogę powiedzieć, że na rowerzystkę na E. Po artykule w poczytnej gazecie, mimo różnych zastrzeżeń nie miałem wyboru. I na Przemka Paska. Powiedzmy dlatego, że imiennik.
Na innych listach staram się ominąć wszelkiej maści narodowców. A namnożyło się ich… Na jednej z list widzę nazwisko Gmurczyk. Hi hi hi – dobywa się z mej piersi. Komisja patrzy się znacząco… Odwiedzam Mamę. Dostaję dwa litrowe słoiki miodu. Miód – znakomity, płynne złoto prosto z pasieki – nie do porównania w żaden sposób z tym ze sklepów. Gryczany i lipowy. Wracam.
Pownienem wsiąść szybciutko w jakąś taksówkę albo autobus. I do roboty! Ale… te chłodne powietrze… pies szczęśliwy ze spaceru…
Jestem pijakiem okazjonalnym. Właśnie taka sytuacja – długi, samotny spacer, wiatr, zimno – to jest znakomita okazja. Zaczepiam o Biedronkę. Kupuję małą gorzką żołądkową – taką co ją można schować na spacerze w kieszeni – uwielbiam ten aspekt bycia żulem. I idziemy…
Przez Sadybę. Okrężną. Potem odbijamy w kierunku jeziorka Czerniakowskiego. To jest dla mnie miejsce magiczne. Mrugające światełka na kominach Siekierek, odbijające się w ciemnej toni jeziora. Kamień przy kąpielisku. Zawsze wyobrażałem sobie tę matkę płaczącą nad synem, co się utopił pięknego lipcowego dnia, podczas drugiego roku wojny.
Przypominam sobie, że jak byliśmy w liceum – to chodziliśmy nad jeziorko – za mostkiem – ścieżką, tuż przy samym brzegu.
Staram się znależć tę ścieżkę… w tle świecą wysokie bloki mieszkalne – na ostatnich piętrach każdego z nich są oszklone od podłogi po dach pracownie plastyczne. W latach 80 jedną z nich miał Franciszek Starowieyski. Po wprowadzeniu stanu wojennego wywiesił ogromną czarną flagę z czaszką (przynajmniej tak głosi niesprawdzona legenda, którą pamiętam).
Ścieżka jest!
Więc schodzimy w ciemność i idziemy. Prawie nic nie widzę. To znaczy widzę światła z bloków na lewo. Te same światła odbijające się w jeziorku na prawo. Na wprost biały kuper i podniesiony zawadiacko do góry ogon psa oraz zarys ścieżki.
I nagle zdaje sobie sprawę z absurdalności tego co robię. Lekko pijany, w kompletnej ciemności, na nierównej, wąskiej ścieżce, co raz pod górę, raz w dół, gdzie trzeba cały czas patrzeć pod nogi, żeby nie wybić sobie zębów, nie wpaść do jeziora.
Więc pociągam łyk z buteleczki i idę dalej.
Najbardziej absurdalne jest to, że podświadomie wierzę, że jeżeli jest ścieżka, to ona dokądś prowadzi, że mimo wykrotów, górek, dołków i przepaści dojdę do celu.
Światła z Siekierek odbijają się w jeziorze. Pociągam kolejny łyk. Przeciągam ręką po wysokich, falujących na ostrym wietrze trawach.
Pies patrzy się na mnie badawczo – dlaczego się zatrzymałeś?

08.10.2014

Po trzech zarwanych nocach czuję się jak pomocnik piekarza. Równocześnie czuję się jak pilot bombowca, który podczas trudnej misji bojowej nad Monachium zauważa, że jego maszyna jest kompletnym gratem. Nie tylko odpadają elementy uzbrojenia, ale nie wysuwa się podwozie i kopci z lewego silnika.
Magicznie przesuwające się po linii czasu graficzne odwzorowania kształtów fal dźwiękowych (wow! starałem się to napisać poprawnie po polsku, ale wyszła mi jakaś kiczowata poezja konstruktywistyczna – więc po ludzku – waveformy nie synchronizujące się na timelinie.) Moiré pojawiająca się tam gdzie nie ma prawa. Sen z jednym otwartym okiem wpatrzonym w rosnący w żółwim tempie pasek postępu renderujących się plików.
Mission accomplished. Monachium płonie. Pilot wylądował bezpiecznie, maszyna idzie na złom.
Zabieram psa na długi spacer do parku. Muszę nieźle wyglądać bo podchodzi do mnie pan emeryt. Wręcza mi kasztana i mówi: “Widzi pan, jak ten czas leci? Jeszcze wczoraj byłem w pańskim wieku. A dziś zbieram w parku kasztany dla wnuków”.

26.09.2014

Idę przez Muranów.
Nowe biurowce przy Inflanckiej – Gdański Business Center – moim zdaniem, architektonicznie, bomba.
Mierzę krokami odległość między Pokorną i Dziką, żeby uświadomić sobie jak wielki był XIX-wieczny plac Broni. To tu książe Konstanty katował musztrą swoich ukochanych polskich żołnierzyków.
Na Umschlagpatz próbuję zrobić zdjęcie z tego samego miejsca, z którego pochodzi słynna fotografia z 1943 roku. Potem Miła – dziś spokojna, zielona, osiedlowa uliczka. Muzeum Historii Żydów jeszcze nie jest otwarte, a już mnie irytuje. Nie, że wreszcie jest – z tego się cieszę. Nie forma – bo bardzo udana. Ale… jest tak… mam przy sobie aparat, w kieszeniach klucze, monety, dwa telefony, pasek w spodniach. A tam kontrola jak na lotnisku Ben Gurion przy wyjeździe. Chętnie bym zajrzał, zobaczył wystawę czasową, ale sorry, nie będę wchodził do muzeum jak do więzienia o zaostrzonym rygorze. Nikt was moi drodzy w powietrze raczej nie wysadzi, ostatnie krwawe wydarzenie muzealne w tym kraju odbyło się w Zachęcie 92 lata temu, więc wyluzujcie trochę.
Zaczyna padać. Jestem na dawnej Gęsiej, czyli dziś ulicy imienia Mordechaja Anielewicza. Znajduję lokalną bibliotekę. A biblioteki są trzy (co prawda niezbyt obszerne) piętra. Na korytarzu i klatce schodowej dziecięcę rysunki. Na parterze awantura – drze się pani bibliotekarka (całkiem atrakcyjna czterdziestka) na jakiegoś biednego pana emeryta – “Czytelnik samowolnie się przesiadł i włączył drugi komputer. Czytelnik nie jest od wyznaczania sobie miejsca i włączania komputerów. My od tego jesteśmy”.
Na pierwszym piętrze atmosfera inna… Chcę się dostać do działu “fizyka/astronomia”, ale na drodze stoi mi elegancko ubrana pani przeglądająca coś w “literatura polska”, a pokoik malutki, między półkami się dwie osoby nie wyminą… Więc odbija mnie do “literatura obca” gdzie stoi sobie centralnie w “literatura włoska” pan Malaparte, a konkretnie jego słynny zbiór reportaży – “Kaputt”. Otwieram na chybił trafił i trafiam szóstkę, czyli na reportaż z Warszawy. Malaparte wchodzi do Pałacu Brühla, pałac prawie nie jest zniszczony – uderzyła w niego jedynie jedna bomba, wybijając dodatkowy świetlik w klatce schodowej. Nie to co hotel Wiedeński, w którym Malaparte mieszkał podczas pobytu w Warszawie w latach dwudziestych – ten leży obok w ruinach… Więc Malaparte wchodzi do Pałacu Brühla, po marmurowych schodach powoli schodzą w jego kierunku dwie świetliste postacie – Pan i Pani Beck. Piękna pani Beck uśmiecha się promiennie. Pan minister Beck kłania się ze sztywną, angielska elegancją, lekko przechylając swą ptasią głowę… Te postacie przemieniają się w inne, dużo bardziej realne – na powitanie Malaporte schodzi wbity w przyciasny frak bokser-prawnik Ludwig Fisher i jego pulchna, różowa germańska małżonka…
Ot, taki spacer po mieście duchów.

21.09.2014

Subiektywna matematyka historyczna:
W dzieciństwie byłem (jak całe moje pokolenie) karmiony prl-owską pop-kulturą drugiej wojny światowej (Kloss, Czterej pancerni, Westerplatte – i tak dalej).
Cała ta druga wojna światowa, choć tak wszechobecna, była dla mnie, w mojej subiektywnej, dziecięcej skali czasu czymś abstrakcyjnie odległym – i to mimo tego, że wokół było dużo ludzi, którzy ją doskonale pamiętali. Gdy miałem pięć lat pomiędzy moim pojawieniem się na świecie a tą wojną, znaną z telewizyjnych seriali, rozpościerał się szmat czasu – prawie siedem moich małych żyć, prawie jak siedem żyć kota… W zasadzie nie było większej różnicy między bitwą pod Kurskiem i bitwą pod Grunwaldem – jedno i drugie – legendarne wydarzenie z odległej przeszłości.
Dziś czas się skurczył. Urodziłem się 34 lata od wybuchu wojny. Czas między moim urodzeniem a 1 września 1939 roku to nawet nie jest całe moje życie… Odległość między dniem mojego urodzenia i dniem wybuchu powstania warszawskiego to dokładnie tyle, co między dniem dzisiejszym a mistrzostwami świata w piłce nożnej w 1982 roku. A mistrzostwa te pamiętam doskonale… trzy gole z Belgią i ja skaczący z radości na kanapie. A potem wyjazd na wakacje i żal, że nie mogę obejrzeć meczu z ZSRR…
Wszystko nagle staje się niepokojąco bliskie i realne…

05.09.2014

Komuś, kto o godzinie szóstej piętnaście próbował się dodzownić do przedsiębiorstwa wielobranżowego kończącego się na (a jakże) “ex”, serdecznie dziękuję. Nazwy przedsiębiorstwa nie pamiętam, bo spałem. O szóstej piętnaście zwykle telefony odbieram (jeśli w ogóle odbieram) przez sen i natychmiast zapominam treść rozmowy. Niemniej serdecznie dziękuję. Bo dzięki temu nagłemu porannemu wydarzeniu zapamiętałem co mi się śniło…
We śnie mym żył sobie sławny matematyk nazwiskiem Szymkin. Było to gdzieś w XVIII wieku. Cieszył się ów Szymkin wielkim poważaniem w kołach podobnych sobie matematyków. Był autorem wielu popularnych anegdot, licznych paradoksów logicznych. Zyskały one nawet nazwę własną – “szymkidy”. Miał także w mym śnie Szymkin swoją własną stałą, oznaczoną grecką literką “fi”, zwaną “stałą Szymkina”.
Był Szymkin estetą, melomanem i eksperymentatorem. Zaprojektował i za ogromne pieniądze kazał wybudować wielką scenę na podobieństwo klawiatury fortepianu – każdy z gigantycznych klawiszy mógł się dowolnie poruszać względem innych wedle współrzędnych sferycznych. Na klawiszach siedzieli muzycy orkiestry. W czasie koncertu Szymkin chciał manipulować sceną, tworząc dowolne konfiguracje poszczególnych instrumentów. Słuchacze (czyli Szymkin i zaproszeni goście) mieli znajdować się w środku sfery.
Wszystko było już gotowe do uroczystej premiery sceny – sfery. Rozesłano zaproszenia do gości. Kiedy nagle pewnego dnia…
I właśnie w tym momencie zadzownił telefon do przedsiębiorstwa wielobranżowego kończącego się na “ex”…

27.08.2014

Starutkie drobo postanowiło wyłożyć się wszystkimi złączami firewire do góry i zdechnąć. Trwa więc akcja reanimacja, ratunkowa duplikacja. A tam, w środku, takie frykasy:
Rok 2006. Asia mówi: “Jadę do Łodzi zadać Markowi Edelmanowi dwa pytania.” Na to ja: “O nie, sama nie jedziesz. Mogę w charakterze podstawki paprotkę trzymać, ale chcę przy tym być.”
Wyszło na to, że zamiast paprotki trzymałem kamerę. Kamera malutka taka, a ręce mi z emocji latały, więc się o stół oparłem, dla uzyskania stabliności. Marek Edelman był już bardzo chory, niezmiennie łatwo irytujący się i… hmmm… wyjątkowo bezpośredni… Zastanawiałem się, czy wylecimy oknem, czy drzwiami. Asia, która nigdy rezonu nie traci, rezon starciła całkowicie i zaczęła się plątać w wyjaśnieniach, tłumacząc, po co ta wypowiedź, o czym ma być ten film. Edelman przerwał jej szorstko – “Przestań już kłapać. Kłapiesz i kłapiesz. Włącz kamerę i pytaj”. Kamerę włączyłem, Asia zapytała, Edelman odpowiedział. Miałem wrażenie jakby czytał z niewidzialnego promptera. Po prostu zaserwował nam standardową odpowiedź numer 124.
Koniec. Nie ma czasu na powtórki, na przełamywanie lodów. Swoje piętnaście minut wykorzystaliśmy. Do widzenia.
I wtedy nastąpił cud. Marek Edelman spojrzał na mnie badawczo i zapytał: “Co ta kamera taka malutka?” No i się zaczęło – dwadzieścia minut zachwytów dwóch małych chłopców nad japońską elektroniką.

08.05.2014

Mam w telefonie aplikację – słownik hiszpańsko – angielski. Aplikacja, jak to aplikacja – jest nie tylko słownikiem – gada, wyjaśnia problemy gramatyczne, bawi poprzez gry językowe… A każdej nocy, o godzinie pierwszej, wysyła mi jedno słówko – do przyswojenia przed snem…
Co robię ja, niby racjonalny człowiek XXI wieku, otoczony tymi wszystkimi pikającymi elektronicznymi gadżetami? O czym myślę, gdy przychodzi nowe słówko? Myślę DLACZEGO właśnie to słówko. Jakie to ma ukryte znaczenie? Co poprzez to słówko chce mi powiedzieć ten ktoś, kto się za aplikacją ukrywa? Co mi słówko to wróży na najbliższą przyszłość? Augurowie mieli zwierzęta ofiarne, ja mam starego smartfona.
Ostatnie słówka:
cuento
dueno
aceite
pertencer
abajo
crear

01.05.2014

Ławeczka w parku pod skarpą wiślaną. Mariensztat. Na ławeczce siedzi pani – lat sześćdziesiąt kilka. Obok ławeczki kulawy pies-wiewiórka, o wesołych, ciekawskich oczkach. Przechodzę obok ze swoim psem. Kudłata, ruda wiewiórka podbiega kuśtykając się przywitać. Widać, że jest młoda, wesoła, pełna życia
Pani – To suczka? Moja też suczka. Suczki są najfajniejsze. Zawsze miałam suczki. Po dwie.
Wie pan skąd ją mam? Trzy miesiące temu miałam wszystkiego dość. I pojechałam autobusem do lasu. I ją tam znalazłam. Przywiązaną sznurkiem do drzewa. W zaawansowanej ciąży. A mrówki tak ją oblazły… wszędzie były. Wyrywała się biedna. A że sznurek oplątał się jej wokół łapy, to uszkodziła sobie strasznie tę łapę. Odcięłam ją i na rękach zaniosłam do weterynarza na Książęcą. Trzy dni ją ratowali… I udało się. Teraz cały Mariensztat ją kocha.
A potem urodziła. Szóstkę. Wziełam w wiaderko i utopiłam.
– O Jezu – to przechodząca para z dzieckiem.
– A co miałam zrobić? – Pani w kierunku pary – wiecie jakie by miały życie? Dwa dni płakałam.
– Ludzie nie mają serca – mówię, bo nie wiem co mam powiedzieć.
– Wiem synu – patrzy na mnie ostro, przenikliwie – tak już po prostu jest.

24.04.2014

Piękny wiosenny wieczór. Róg Tamki i Topiel. Kolektura. Przechodziłem obok z psem i… wessało mnie do środka. Może dlatego, że przy takiej pogodzie człowiek rozluźniony, do świata przyjaźniejsze ma nastawienie, nigdzie się nie śpieszy, porusza się powoli i rozgląda leniwie dookoła, a ta kolektura jakaś taka malownicza, niedzisiejsza, zagracona, trochę jak dekoracja z filmów Hasa.
W środku siedzi trzech panów wyraźnie pozbawionych wszelkich problemów. Piwko sobie popijają, rozmawiając nieśpiesznie…
Uiszczam podatek od głupoty na sumę złotych trzech. Wieczorne słońce rzuca kolorowe, świetlne placki na wyblakłego totolotkowego słonia na plakacie i zakurzone sterty zdrapek.
– Pan tu mieszka? – pyta się Pan Kolekturowy.
– Pewnie Pan nie pamięta… Tu był taki kulawy… Jeszcze za Gierka wygrał bańkę. Panie, jakie to były pieniądze! Trzy duże domy można było postawić… I co się z nim stało? Z rodziną się pokłócił. Żona go rzuciła. I zniknął.
– Wiesz Pan gdzie się odnalazł? Na początku lat dziewięćdziesiątych, jako bezdomny w Zielonej Górze! Bo do Warszawy wstydził się wrócić!
No, to ja panu życzę, żebyś pan nic nie wygrał… Rozumiesz pan? Bezdomny w Zielonej Górze!
Wchodzi kolejny klient – też najprawdopodobniej miejscowy, również wyglądający na pozbawionego wszelkich problemów, wyraźnie po dwóch – trzech piwkach. Słyszy końcówkę rozmowy.
– Co? W Totka wygrał? Straszne nieszczęście…

20.03.2014

W kiosku byłem. Nie w kiosku łodzi podwodnej, tylko takim z gazetami. Jak to się kiedyś mówiło w kiosku “Ruchu”: “Idź do kiosku Ruchu i zobacz czy tam w teczce Przekroju nowego dla nas Pani Hania nie odłożyła”.
W kiosku, w środku, bo to taki był, do którego się wchodzi, nie taki co to najwyżej można by głowę włożyć przez lufcik, więc w tym kiosku zaatakowali mnie (dokładnie w tej kolejności): Pijany posel SLD w samych gaciach w pozycji horyzontalnej, Borys Szyc w żabocie, płonący żołnierze wyklęci wybiegający z ciemnego lasu, trąba powietrzna z napisem “Rosja” i Maleńczuk z bagnetem.
W słusznym kierunku zmierza nasza prasa… Przypomniało mi się miasto Meksyk i tamtejsze okładki w stylu – “pięć zwęglonych trupów plus wielki czerwony napis – carbonizado!!!”

08.03.2014

Cytat na dziś: “Nieba małymi pędzelkami nie maluj.” Stanisław Witkiewicz w liście do syna.

21.01.2014

Nagłe przybycie zimy moja ukochana Administracja postanowiła uczcić uroczystym wyłączeniem kaloryferów w całej kamienicy. W związku z tym zaczynam się czuć jak radziecki kosmonauta Gierman Titow na pokładzie statku Wostok 2.
Kolejne okrążenie Ziemi, coś się rozszczelniło, temperatura zaczyna spadać dramatycznie i gwałtownie. Trzeba się ratować.
Postawiłem grodzie i zamknąłem śluzy rozdzielając strefę życia od wydanej na pastwę żywiołów reszty mieszkania.
Wyjście do kuchni zaczyna przypominać nieco wyjście w otwartą przestrzeń, trochę jak w filmie “Grawitacja”, choć kawy nie robię jeszcze w rękawiczkach.
Staram się uzyskać połączenie z Ziemią, a konkretnie z kotłownią, choć ta bardziej cyniczna część mojego “ja” podpowiada, że przecież niczego nowego się nie dowiem, że palą cały czas i że jest zima, więc musi być zimno…

04.01.2014

Z kuchni grenlandzkiej – marynowany rekin.
Wziąć rekina – nie za dużego i nie za małego, tak z sześć łokci długości. Rekina zakopać w mokrym, słonym piasku na brzegu morza. Najlepiej latem. Odczekać trzy tygodnie.
Rekina z piasku wydłubać.
Spożywać z sałatką z mchu.

14.12.2013

Złota myśl, z mądrości dzikiego zachodu:
“Never slap a man who’s chewing tobacco”.

25.11.2013

Wiem co to Gopher.
Miałem konto na ICQ.
Pamiętam jak wyglądało logo AltaVista i pamiętam jak się przesiadałem na niszową i rewolucyjną w swej prostocie wyszukiwarkę o dziwacznej nazwie Google.
Był człowiek z Cro-Magnon. Człowiek epoki żelaza i pary i węgla. Jest chodząca, żywa skamielina – człowiek epoki wdzwanianego internetu.

05.04.2013

Zbliża się koniec roku. Ignacy, który jest człowiekiem skrupulatnym i zorganizowanym, kupuje kalendarzyk na rok następny. Taki mały kieszonkowy kalendarzyk, w ciemnych, twardych okładkach, z wytłoczonym złoconymi literami tytułem.
Kalendarzyk, jak to kalendarzyk, pozwala zrobić krótkie notatki, sprawdzić kto ma imieniny. Ignacy notuje sobie pomiędzy dniami trudniejsze słówka.
Tak w ramach wzbogacania języka. Ot, na przykład na literę “A”: Alewiacja, anszlus.
Prócz części, nazwijmy ją, “użytkowej”, kalendarzyk posiada część edukacyjną. Dowiedzieć się z niej można, że Polska jest szóstym co do wielkości państwem Europy. Najdłuższa granica, to ta z Niemcami. Polska to kraj ludzi młodych – 62,5% ludności ma poniżej 30 lat. Polska ma najwyższy w Europie, drugi na świecie wskaźnik przyrostu naturalnego. Świat żyje w napięciu, zarówno w Europie jak i na dalekim Wschodzie.
Ale perspektywy wydają się lepsze niż jeszcze kilka miesięcy temu. Na przyszłość można patrzeć z umiarkowanym optymizmem. Kalendarzyk mojego pradziadka. Na rok 1939.

27.03.2013

W ramach wiosennego programu spoglądania na rzeczy z innej strony, w drodze ze spożywczaka, odwiedziłem lokalną bibliotekę… Biblioteka istnieje… W środku zasuszona pani bibliotekarka i zniszczony pan w wieku nieokreślonym, klikający na starutkim komputerze bibliotecznym w jakąś grę strategiczną… no i książki… stare… papierowe… w bibliotecznych okładkach ze starannie wykaligrafowanymi tytułami na grzbietach…
Przyszła staruszka o kulach i mówi do bibliotekarki – “Pani kochana, telewizor mi wysiadł, bo nie mam dekodera. Radio mi wysiadło. Komputera nie mam. A ta książka, co to mi pani obiecała, że jestem pierwsza w kolejce, to wciąż wypożyczona. Co ja będę w święta robić?”
Informacyjna deprywacja sensoryczna na tyłach ulicy Nowy Świat, Anno Domini 2013…
Nagle się dziwnie poczułem ze swoimi smartfonami, internetami, ipadami, kindlami, facebookami, klientami RSS, audiobookami, podcastami, videoblogami, streamingiem treści wszelakich między plazmami, tabletami, sprzętem stereo i 200 kanałami telewizji w kablu.

20.03.2013

Od dwóch tygodni dzwoni do mnie, godzina 9:30, z punktualnością szwajcarskiego zegarka, jakiś facet. I się pyta – “To ty Bogusiu?” Więc tłumaczę, że pomyłka. Próbuję dotrzeć i pomóc – “pod jaki numer dzwonisz, dobry człowieku?” pytam się. W odpowiedzi jedynie posapywanie i szamotanina – jakby do tej Bogusi z szafy dzwonił i nie mógł się wyplątać spomiędzy płaszczy.
Po dwóch tygodniach regularnych telefonów od człowieka z szafy zaczynam się zastanawiać. Nad sobą i nad światem. A w zasadzie to nad Wszechświatem, w którym odległości niewyobrażalne, ziemia ziarenko piasku, a nasze newtonowskie prawa fizyki, które możemy obserwować na co dzień, to jedynie ułamek jakiejś większej, nie do końca ogarniętej przez nas całości…
Co oznacza, że prawie wszystko jest możliwe…
Więc może to jest telefon z jakiegoś alternatywnego wszechświata?
Do jakiegoś alternatywnego mnie? Nie wiem…

Wasza Bogusia.