Allenby 30



Allenby to jedna z głównych ulic Tel Awiwu. To tu, pod numerem 94, znajduje się słynna polska księgarnia, tu w obskurnym hoteliku Victoria, gdy nie miał pieniędzy, nocował “na słowo honoru” Marek Hłasko.
Allenby nie jest tak kolorowa jak usiany butikami Sheinkin, jest bardziej hałaśliwa od aleji Rothschilda. To ulica rosyjskich sklepików z pirackimi kompaktami i komediami ze złotych czasów Związku Radzieckiego, punktów z tanią elektroniką i ubraniami. Ulica sprzedawców książek układających swój towar na stertach, bez półek. Tom na tomie – wieże z książek proszące się o nagłą, malowniczą katastrofę. Dumna, wielkomiejska aleja ocieniona starymi akacjami.
Przed dziewiątą Allenby zapchana jest samochodami, niebieskimi, miejskimi autobusami, lawirującymi w ulicznym ruchu skuterami. Przy ruinach teatru Mograbi, w drodze na północ miasta, ta cała rozpędzona lawina wlewa się w prowadzącą aż do telawiwskiego portu aleję Ben Yehuda. Allenby gwałtownie skręca, zmienia się w prowincjonalną, spokojną uliczkę z widokiem na Morze Śródziemne.

Pod zegarową wieżą.

Pod numerem Allenby 30, w zakładzie fotograficznym Pri-Or , zaraz za zakrętem, Miriam Weissenstein pochyla się nad starymi zdjęciami.
Ma na nich dwadzieścia sześć lat, opalone ciało pręży w akrobatycznych figurach. Miriam na tle białego od upału letniego nieba uśmiecha się radośnie, w tle półpustynny krajobraz, cyprysy, pudełkowaty dom. Ciężko uwierzyć, że to 1942 rok, rok konferencji w Wannsee, rok budowy ośrodków zagłady – Treblinki, Sobiboru, Bełżca.
Dziś, mimo zaawansowanego wieku Miriam wciąż jest pełna energii. “To dzięki temu, że byłam gimnastyczką” – mawia z dumą, krążąc po najsłynniejszym zakładzie fotograficznym miasta. Zdjęcia robił jej mąż – Rudi Weissenstein. Przyjechali do Palestyny z Czech w 1936 roku. Rudi stał się znanym reporterem i fotografem, kronikarzem powstania państwa Izrael.
Do swojej śmierci w 1992 roku Rudi Weissenstein wykonał ponad ćwierć miliona zdjęć. Ze starych fotografii uśmiechają się angielscy oficerowie, tłumy gromadzą się pod Tel Awiwskim ratuszem po śmierci pierwszego burmistrza miasta Meira Diezengoffa. Do brzegów przybijają statki z emigrantami z Polski, młode, uzbrojone dziewczyny w chustkach na głowach strzegą kibuców, gimnazjaliści koszą zboże, dumnie prezentują się pracownicy mleczarni “Tnuva”.
W 1936 roku przypłynęli statkiem. Jak tysiące imigrantów przed nimi wysiedli w Jaffie – pamiętającym bibilijne czasy porcie, z którego wypłynąć miał na spotkanie z wielorybem prorok Jonasz, do którego nabrzeża przybijały okręty z libańskimi cedrami na świątynię Salomona.
Labirynty wąskich uliczek. Wrzynająca się w morze skała na której zawieszone jest miasto zwieńczone pióropuszami palm, kopułami kościołów i wieżami minaretów. Jakież wrażenie musiała zrobić zamieszkała w większości przez Arabów, orientalna Jaffa na przybyszach ze złotej Pragi?
Wysiedli pod uwiecznioną w imigranckich piosenkach starą wieżą zegarową, tą samą, którą jako pierwszy znak nowej ziemi zobaczył trzydzieści lat wcześniej pewien przybysz z Płońska – David Ben-Gurion – przyszły pierwszy premier Izraela.

Sen Białego Miasta

W tym czasie na północ od Jaffy powstawało nowe miasto – Tel Awiw. Początkowo budowane osiedla miały być alternatywą dla zbyt drogiej dla przybyszy Jaffy. Pierwsze, pod koniec XIX wieku, powstały poprzecinane wąskimi uliczkami skupiska malowniczych, małych domków o czerwonych dachówkach – Neve Tzedek, Neve Shalom, zamieszkała głównie przez Żydów z Jemenu Kerem Hatemanim – “Winnica Jemeńczyków”. W 1908 roku towarzystwo budowlane Ahuzat Bayit kupiło rozległe tereny na północ od Jaffy, dwa lata później przyjęta została wspólna nazwa dla powstających osiedli – Tel Awiw. Ceny mieszkań w Jaffie i ciągłe konflikty z arabską ludnością skutecznie zachęcały żydowskich imigrantów do osiedlania się w Tel Awiwie.
Na dziesięć lat przed przyjazdem Weissensteinów przyjęty został plan zabudowy stworzony przez słynnego szkockiego biologa, a zarazem architekta-wizjonera Patricka Geddesa. Rozpoczęła się budowa “Białego miasta”, miasta marzenia, powstałego z wyjątkowego amalgamatu tęsknoty za uporządkowanym, spokojnym, mieszczańskim światem Europy Środkowej i syjonistycznego, socjalistycznego entuzjazmu, wiary w bezpieczną, lepszą przyszłość.
W Niemczech w 1933 roku Naziści zamknęli szkołę Bauhausu. W Jaffie, pod zegarową wieżą lądowali znakomici, wykształceni przez Bauhaus architekci. Dla nich Tel Awiw był fascynującym wyzwaniem, czystą kartą, miastem bez właściwości, któremu mieli nadać charakter.
Zaadoptowali europejski Bauhaus do nowych, orientalnych warunków. Budowali estetyczne, tanie, funkcjonalne, wielopiętrowe domy o płaskich dachach. Nieduże okna i odbijające światło wielkie, białe powierzchnie ścian miały chronić przed nieznośnym, letnim upałem. Długie, narożne, ocienione balkony zapewniały dopływ świeżego powietrza. Do 1950 roku wzniesiono ponad 4000 takich budynków, tworzących unikalny kompleks architektoniczny. W 2003 roku Tel Awiwskie “Białe miasto” zostało wpisane przez UNESCO na listę światowego dziedzictwa kulturowego.

Wściekły Toscanini i zamyślony Buber

Do Weissensteinów szybko uśmiechnęło się szczęście. Kilka miesięcy po ich przyjeździe polski wirtuoz skrzypiec Bronisław Huberman zebrał żydowskich muzyków osiedlających się w Tel Awiwie i stworzył orkiestrę symfoniczną. Pierwszym oficjalnym występ orkiestry, którym dyrygował sam Arturo Toscanini, prawie skończył się katastrofą. Oficjalny fotograf używał lampy błyskowej, która rozpraszała muzyków i doprowadziła Toscaniniego do furii. Występ został przerwany, z najwyższym trudem udało się załagodzić gniew dyrygenta. Nikomu nieznany Weissenstein, małym, reporterskim aparatem uwiecznił to wydarzenie. Seria świetnych portretów Hubermana i Toscaniniego otworzyła mu drzwi do kariery.
Miriam w zanurzonym w lekkim półmroku zakładzie na Allenby 30 z dumą pokazuje fotografie męża. Był wszędzie – wśród imigrantów pod Bramą Syjonu w Tel Awiwskim porcie, między budowniczymi “Białego miasta”, w powstających kibucach, na rautach izraelskiej elity, w sali ówczesnego tel-awiwskiego muzeum sztuki w momencie gdy Ben-Gurion ogłaszał powstanie państwa Izrael.
Z czasem zdjęcie wykonane przez Rudiego Weissensteina stało się jednym z symboli społecznego i politycznego awansu. Na fotografiach aktorka Hana Rovina w swoim mieszkaniu na ulicy Gordon w Tel Avivie spogląda w dal, melancholijna i zamyślona, Martin Buber czyta książkę. Pozują w mundurach młodzi wojskowi – Icchak Rabin i Ariel Sharon. Marc Chagal wskazuje coś palcem, obok leży zdjęcie młodziutkiego Leonarda Bernsteina.

Pri-Or

Zakład Pri-Or jest wciąż czynny. Zdjęcie do legitymacji (cztery kopie) kosztuje dwadzieścia szekli i jest gotowe w pół godziny. Dziewięćdziesięcioczteroletnia Miriam Weissenstein pracuje z jedną pomonicą, emigrantką z Indonezji. Stosunki między obu paniami wydają się być napięte. Miriam opiekuje się spuścizną męża. Właśnie wybiera zdjęcia na przekrojową wystawę, która za dwa miesiące zostanie otwarta w Nowym Jorku.
Wyraźnie czuje się samotna, z otwartymi ramionami wita gości przekraczających próg pracowni wypełnionej zdjęciami i starym sprzętem fotograficznym. Celebruje każdą czynność. Z namaszczeniem podpisuje dla mnie album z fotografiami męża. Od kiedy dowiedziała się, że jestem z Polski mówi do mnie po czesku.
Na sztalugach przy wejściu ustawione jest wielkie zdjęcie ulicy Allenby z lat pięćdziesiątych. Beczułkowaty autobus wyjeżdża z poprzecznej ulicy, piesi śpieszą do swoich zajęć, sprzedawcy rozpinają markizy nad wystawami sklepów.

Wiosna wśród starożytnych kamieni.

Za drzwiami Pri-Or, w ostrym słońcu południa tętni życiem współczesny Tel Awiw. Wokół białego miasta wyrosły wieżowce mieszczące banki, apartamenty, siedziny wielkich firm. W oknach luksusowych hoteli ustawionych wzdłuż szerokiej, piaszczystej plaży, odbija się Morze Śródziemne. Rodziny z dziećmi spacerują nadmorskim bulwarem, od wypełnionej jachtami mariny na północy miasta, po oświeloną zielonym światłem minaretów Jaffę. W kawiarni Bialik, blisko rogu Allenby i wypełnionego modnymi butikami Sheinkinu, zbierają się stali bywalcy, zamawiają kawę, piwo Gold Star bądź Maccabi. Kelnerki, każda z obowiązkowym kolczykiem w nosie, uwijają się wśród klientów. Ulicami sunie nieprzerwany sznur aut.
Na początku XX wieku Nahum Sokolow przetłumaczył na hebrajski słynną literacką utopię “Altneuland” (Stary-nowy kraj) napisaną przez duchowego ojca syjonizmu Theodora Herzla. Hebrajskiemu tłumaczeniu nadał tytuł “Tel-Aviv”. “Tel” to w archeologicznej nomenklaturze wzgórze kryjące ruiny starożytnego miasta. “Aviv” to po hebrajsku wiosna.
To miasto jest pełne sprzeczności. Otwarte i kosmopolityczne, zarazem w dziwny sposób prowincjonalne. Tęskniące za Europą i coraz bardziej bliskowschodnie. “Białe miasto” z syjonistycznego snu fotografowanego przez Weissensteina i zarazem scena krwawego palestyńsko – izraelskiego konfliktu.
– A teraz jesteś jeszcze mi coś winny – mówi pani Weissenstein i odkłada na bok album z dedykacją.
– Tak? – pytam się zdziwiony – Co?
– Całusa – odpowiada 94 letnia Miriam Weissenstein i uśmiecha się figlarnie.

Barood



Wyraźnie znudzony, ciemnoskóry ochroniarz, niedbale sprawdza torby gościom wchodzącym do Barood.
Barood położony blisko granicy wschodniej i zachodniej Jerozolimy. Trzeba przejść przez rondo koło Bramy Damasceńskiej, pod górę, wzdłuż murów Starego Miasta, aż za Bramę Nową, gdzie Yafo przecina ulicę Króla Salomona. Później jeszcze tylko kawałek wzdłuż Yafo, w kierunku centrum miasta.
“Kiedy zakładałam ten bar szukałam nazwy, która będzie mi się kojarzyła z dzieciństwem. Będzie mocna, zwięzła, będzie oddawała charakter tego miejsca” – mówi Daniella, właścicielka “Barood”. Ma koło 50 lat, piękne, gęste, czarne włosy, ubiera się w lekko hipisowskim stylu. Nerwowo pali papierosa. “Barood” to okrzyk ostrzegawczy. Po hebrajsku znaczy tyle co wybuch, ekspolozja.
“Jerozolima położona jest na skałach. Żeby cokolwiek tu zbudować, często trzeba było używać materiałów wybuchowych. Jednym z najwyrazistrzych wspomnień mojego dzieciństwa są ludzie biegający po ulicach, wymachujący czerwonymi choragiewkami, krzyczący “barood, barood” ! Nagle cały świat zamierał. Zatłoczone aleje w jednej chwili pustoszały, stawały wszystkie samochody, ludzie chowali się po domach i sklepach. Pamiętam moment głębokiej, intensywnej ciszy, napięcia w oczekiwaniu na wybuch, chmurę kurzu, deszcz kamyków wyrzuconych w jerozolimskie niebo.
“Barood” – to słowo jest jak Jerozolima, zwięzłe i pełne napięcia” – Danielle nalewa sobie kolejną, trzecią już chyba tego wieczora whisky z lodem. – “Teraz ta nazwa nabrała nowego wymiaru. Dla mnie osobiście. Pięć lat temu straciłam siostrę.”
Trzydziestego pierwszego lipca 2002 roku, wpół do drugiej po południu w kafeterii najstarszego kampusu Uniwersytetu Hebrajskiego na górze Skopus we wschodniej Jerozolimie wybuchła bomba. Mimo wakacji kafeteria, nosząca imię Franka Sinatry, była pełna ludzi. Koło 100 osób, uczestników i wykładowców letnich kursów, pracowników kampusu, kandydatów na studentów. Obcokrajowców – głównie Amerykanów i Izraelczyków. Wybuch zmiótł krzesła i małe, kwadratowe stoliki, którymi zastawiona była kafeteria, rozpruł podwieszany sufit. Bombę, w niepozornej torbie, podrzucił dzień wcześniej Muhammad Ouda, pracownik techniczny uniwersytetu, jak się okazało później, sympatyk Hamasu. Rannych zostało 85 osób, dziewięć zginęło, w tym siostra Danielle. Danielle drży głos, potrafi się jednak szybko opanować. Proponuje wino. Co częste wśród lewicujących Izraelczyków bojkotuje wyroby z terytoriów okupowanych, nie oferuje wina ze wzgórz Golan, mimo że jest podobno najlepsze w kraju.
Barood jest czymś pomiędzy pubem i restauracją. Długi bar zastawiony alkoholami i przystawkami. Lekko przyćmione światło, odbijające się w zawieszonych nad blatem kieliszkach wszelkich rozmiarów i kształtów. Uśmiechnięty, tłusty kelner z wiszącej nad aparatem telefonicznym ulotki zachwala specjalności lokalu – koktail i aperitif “Barood”, w cenie 29 szekli każdy. Na przeciw restauracyjne stoliki. Można tu zjeść którąś z miejscowych specjalności. Przyrządzane na różne sposoby mięso, robiony na miejscu, przepyszny, jogurtowy ser labaneh, podawany zwykle w falafelowych kulkach, sutlah – ryżowy deser z cynamonem i orzechami.
Na ścianie nad stolikami rzędy fotografii. Na zdjęciach z lat sześdziesiątych i siedemdziesiątych wnętrza nie istniejących już jerozolimskich kawiarni. Brodaci, młodzi mężczyźni, kobiety o gęstych, długich włosach, podobnych do włosów Danielle. Wszechobecny dym papierosowy, butelki, piętrzące się na stolikach szklanki i serwetki, niedokończona partia szachów, śpiący pod stołem pies. Danielle wskazuje na zdjęciach znane osoby – pisarzy, polityków, piosenkarki – wylicza tych, którzy zrobili kariery i tych którzy się dobrze zapowiadali ale zabrały ich wojny, choroby, zniszczyły nałogi.
Danielle pochodzi ze znanej sefardyjskiej rodziny, od dziesięciu pokoleń mieszkającej w Jerozolimie. Czuje się mocno związana z rodzinnym miastem, z jego kawiarniami, zaludniającymi je ludźmi.
Robi sobie kolejnego drinka, wie że za dużo pije, ale nie może się powstrzymać. Zapala kolejnego papierosa.
Pyta się gdzie się zatrzymałem. Opowiadam o palestyńskim hostelu Faisal. Równie dobrze mogłbym mówić o ciemnej stronie księżyca. Dla Danielle rondo przed bramą Damasceńską znajduje się za niewidoczną, nieprzekraczalną granicą. Pozbawione liści palmy, stragany ulicznych arabskich sprzedawców, Al’ Ayed Restaurant, której korpulentny palestyński właściciel podaje równie dobry labaneh jak u niej – to wszystko, choć odległe od jej baru o piętnaście minut spacerem, mogłoby być odgrodzone drutami kolczastymi, wciąż w rękach Legionu Arabskiego. Nigdy tam nie bywa.

Tamir



Tamir zadzwonił wczoraj wieczorem.
Że był na koncercie, koncert udany i teraz stoi na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej. I czy może przyjść. Z winem.
Tamira poznaliśmy zupełnie przypadkiem jakieś trzy miesiące temu. Do Warszawy przyjechał wtedy Jonatan Stańczyk, prowadzący razem z Juliano Mer-Khamisem teart w Jenin na Zachodnim Brzegu. Teart Dramatyczny zorganizował spotkanie z Jonatanem.
No i na to spotkanie zupenie przypadkiem przyszedł Tamir. To był jego pierwszy dzień w Warszawie. Szedł przez centrum miasta i nagle zobaczył wielki, dziwaczny budynek. Wieżowiec w stalinowskim stylu. Wszedł do środka żeby się zapytać co to za budynek i czy dzieje się w nim coś ciekawego. Okazało się, że to teatr, że co prawda dziś przedstawień nie ma, ale na drugim piętrze jest spotkanie.
Tak Tamir trafił na spotkanie z Jonatanem. Obejrzał co miał obejrzeć, posłuchał, a potem wstał i ze łzami w oczach powiedział, że to wszystko co opowiada Jonatan jest o nim. Że Warszawa to zaiste magiczne miasto, skoro tak zupełnie przypadkowo można trafić na kogoś kto zacznie opowiadać o twoim własnym życiu.
Tamir urodził się w Izraelu. Czterdzieści kilka lat temu. Potem wyjechał z rodzicami do Stanów. W wieku 19 lat, jako gorący syjonista wrócił do Erec Israel i trafił do armii. Była połowa lat osiemdziesiątych i IDF wysłał Tamira do Hebronu.
Pierwszego dnia, podczas patrolu, oddział Tamira zaczęły obrzucać kamieniami palestyńskie dzieci. Żołnierze dopadli jednego z gówniarzy w jakimś zaułku. Miał może z 10 lat. Dowódca zawołał Tamira i kazał mu uderzyć dzieciaka kolbą karabinu w głowę.
Tamir odpowiedział dowódcy żeby sam się walnął tą kolbą. Od słowa do słowa i wkrótce oniemiały dzieciak patrzył na tarzających się w hebrońskim kurzu, okładających się pięściami dwóch izraelskich żołnierzy.
Tamir trafił na kilka dni do paki. A z paki prosto na służbę wartowniczą. Odstał swoje, poczekał na kolegę, który miał go zluzować, a potem zaczął iść. Szedł, otępiały, przez czarną noc Hebronu. Byle dalej od dowódcy, od oczu tego dzieciaka czekającego na cios kolbą. Samotny chłopak w mundurze Cahalu z M16 na plecach w labiryncie arabskiego Hebronu. Taki spacerek łatwo mógłby się skończyć tragicznie.
Szedł całą noc. Wyszedł za miasto. Zrobiło się jasno. Tamir zobaczył samotne wzgórze, a na nim trzysta owiec i jednego palestyńskiego wieśniaka. Podszedł bliżej. Wieśniak przyjrzał mu się uważnie a potem pokazał na migi – “choć za mną”.
Zaprowadził go do beduińskiego szałasu. Tamir padł jak długi i zasnął.
Spał całą dobę. Gdy się obudził i wyszedł przed szałas, zobaczył wpartującą się w niego beduińską rodzinę. Dostał jeść. Beduini pokazali mu drogę do autobusu którym dojechał do Jerozolimy. Nie da się uciekać bez końca. Tamir sam zgłosił się do IDF. Powiedział, że nie chce nosić broni. Znów trafił do paki. A potem na tyły. Do kuchni.
Tego dnia gdy popatrzył w oczy rzucającego kamieniami dzieciaka, gdy zawahał się przez jedną malutką chwilę czy uderzyć czy nie, skończyła się dla niego wojna.

Danielle



Cwija od lat mieszka w tym samym domu w zachodniej Jerozolimie. Jej rodzina kupiła go kiedyś od rodziny Maji. Cwija i Maja do dziś się przyjaźnią. Maja opowiadała, że kiedyś naprzeciw salonu, zamiast małego kuchennego okienka, były dodatkowe drzwi prowadzące do ogrodu, w którym rosły cytrynowe drzewka. Przez te drzwi nastoletnia Maja widziała podczas wojny sześciodniowej jak obok przelatującego nad miastem, podobnego do komara izraelskiego myśliwca pojawił się obłoczek dymu. Obłoczek szybko rósł, samolot wpadł w spiralę i zaczął osuwać się w dół. Maja w napięciu czekała, czy obok samolotu pojawi się biała czasza spadochronu. Czekała do momentu, kiedy samolocik zniknął jej z oczu, a od wzgórz i ogrodów odbiło się echo odległej eksplozji.
Jest wczesny poranek. Cwija wraz z mężem Amnonem szykują się do wyjścia na targ. Amnon to prawdziwy dziwak. Przez lata był znanym izraelskim felietonistą, teraz zajmuje się układaniem krzyżówek. Jego krzyżówki to prawdziwe, małe dzieła sztuki, wydobywające z hebrajskich słów nieoczekiwane warstwy znaczeń, w figlarny sposób wykorzystujące bogactwo języka. Amnon jest inteligentnym egocentrykiem, spoglądającym na świat spode łba, mało mówi, ciężko go wyprowadzić z równowagi. Ale kiedy komuś się uda, potrafi być nieobliczalny. Tak jak wiele lat temu podczas wizyty w Niemczech, kiedy Cwija wpadła na pomysł by pojechać do Dachau. “Proszę” – rzekł Amnon i rzucił pieniędzmi o stół – “Tu są pieniądze, ale jeśli ty jedziesz to Dachau, to ja idę do burdelu.”
Cwija, gdy to opowiada, zawsze śmieje się głośno, zaraźliwie. Uderza w uda dłońmi o palcach ozdobionych złotymi pierścionkami. Niska, korpulentna, pełna energii – taka prawdziwa żydowska mama. Prowadzi prywatną praktykę lekarską, zwykle cały dzień jest w ruchu.
Ubierają się ciepło, na zewnątrz gwiżdże wiatr, w radiu zapowiadali, że dziś może spaść śnieg. Porozumiewają się półgłosem, by nie zbudzić śpiącej córki – Danielle.
W 1929 roku dziadek Amnona, znany i poważany rabin mieszkający w Hebronie miał sen. Przyśniło mu się, że powinien zabrać swoją cierpiącą na reumatyzm żonę do Yaffy, starożytnego portu, do którego nabrzeża przed tysiącami lat miały przybijać statki z libańskimi cedrami na budowę świątyni Salomona. Dziadek, którym był mistykiem, uznał sen za znak i wyprowadził się z rodzinnego miasta. Miesiąc później – 20 sierpnia 1929 roku do hebrońskich Palestyńczyków dotarła plotka, że Żydzi chcą w Jerozolimie zburzyć meczet Al-Aqsa. Wzburzony tłum splądrował kramy na bazarze i w trwającym cały dzień pogromie zabił 69 osób. Wielu miejscowych Żydów ocalało ukrywając się w domach swych arabskich sąsiadów. W przeciągu kilku kolejnych miesięcy wszyscy Żydzi uciekli z Hebronu.
Amnon jest zdecydowanie przeciwny żydowskim osadom na Zachodnim Brzegu. “W domu mojego dziadka w Hebronie mieszkają dziś Palestyńczycy, ale tu w zachodniej Jerozolimie, w Bak’a, ja mieszkam w domu, który przed 1948 rokiem należał z pewnością do jakiejś palestyńskiej rodziny” – mówi – “Powinniśmy ze sobą rozmawiać. Inaczej wszyscy staniemy się zakładnikami ekstremistów.”
To co zdarzyło się dziesięć lat temu nie zmieniło poglądów Amnona. To już dziesięć lat. Amnon zapina kurtkę i zakłada śmieszną czapkę – uszankę. Otwiera bramę, by Cwija mogła wyjechać ich samochodem na cichą uliczkę, jakich dziesiątki w Bak’a.
Maja – przyjaciółka rodziny – zawsze opowiada o tym strasznym dniu sprzed dziesięciu lat ze ściśniętym gardłem. Wtedy właśnie przyjechała w odwiedziny z Amsterdamu, w którym mieszka na stałe. Jest uzależniona od ruchomych obrazków, więc w hotelowym pokoju od razu włączyła telewizor. Wszystkie kanały podawały informacje o zamachu na Ben Yehuda. Maja usiadła na łóżku. Zrobiło jej się ciemno przed oczami, gdy usłyszała, że jedną z ofiar wybuchu jest dziecko Cwiji i Amnona – czternastoletnia Danielle.
Był czwarty września 1997 roku. Danielle i jej dwie szkolne przyjaciółki – Smadar Elhanan i Sivan Zarka wybrały się na Ben Yehuda, główną handlową ulicę Jerozolimy. Ben Yehuda ma za sobą krwawą historię. Pierszy poważny zamach został tu przeprowadzony w lutym 1948 roku, przez współpracujących z arabskimi terrorystami dwóch dezerterów z brytyjskiej armii. Od tego czasu trzynaście razy znajdowano na Ben Yehuda samochodowe bomby, które zaraz miały wybuchnąć, kawiarnie były obrzucane granatami, wylatywały w powietrze wypchane ładunkami i gwoździami lodówki, torby i skutery. Na tej jednej ulicy zginęło w zamachach prawie sto osób a pięćset zostało rannych.
Tym razem trzy dziewczynki były bez szans gdy w ich pobliżu wysadzli się w powietrze trzej zamachowcy – samobójcy. Pochodzili z tej samej wioski – Asira al-Shamaliye. Ten atak miał być odwetem za zamordowanie przez izraelskie służby specjalne Mahmouda Abu Hanouda – jednego z przywódców Hamasu. Smadar i Sivan zginęły na miejscu. Danielle, w bardzo ciężkim stanie została przewieziona do szpitala.
Nurit Peled-Elhanan, matka Smadar, mówi dzisiaj: “moja mała córeczka została zamordowana ponieważ była Izraelką, przez młodego człowieka, który był poniżany, poddany opresji, doprowadzony do stanu skrajnej desperacji, tylko dlatego, że był Palestyńczykiem. Nie ma różnicy pomiędzy żołnierzem na punkcie kontrolnym, który zatrzymuje samochód z rodzącą kobietą i powoduje w ten sposób śmierć dziecka, a człowiekiem który zabił moją córkę.”
Historia potrafi być okrutna w swej ironii. Smadar była wnuczką generała Mattityahu Peleda. Peled przeszedł drogę od wojskowego jastrzębia, uczestnika słynnego “protestu generałów” podczas którego wraz z Arielem Sharonem wymusił na rządzie rozpoczęcie wojny sześciodniowej, do zdecydowanego zwolennika współistnienia i rozmów z Arabami. Niektórzy historycy twierdzą, że bez Peleda, generała, a zarazem założyciela wydziału literatury arabskiej na Uniwersytecie Tel-Awiwskim, nie byłoby porozumień z Oslo. Generał przez lata starał się być skrzynką kontaktową między OWP a swoim starym towarzyszem broni Yitzhakiem Rabinem.
Danielle już wstała. Powoli rozczesuje swoje piękne, kręcone włosy. Wtedy – dziesięć lat temu włosy zamortyzowały uderzenie odłamków, uratowały jej życie. Rozczesuje włosy powoli, nie tylko dlatego, że są naprawdę gęste. W ogóle od dziesięciu lat robi wszystko dwa razy wolniej od swych rówieśników. Spędziła długie miesiące w szpitalu. Tam przeszła sepsę i przeżyła śmierć kliniczną. Mózg Danielle został nieodwracalnie uszkodzony. Proste czynności stały się wyzwaniem. Jednak stara się żyć normalnie. Wie, że zaraz wrócą z targu rodzice. Cwija obiecała Daniele, że podrzuci ją na lekcję muzykologii, więc Daniele się śpieszy. Wybiera bluzkę, oczywiście z długim rękawem, tak by nie było widać rozległych blizn po oparzeniach.

Wielka wojna w obronie cywilizacji



Dwa dni temu wracając ze spaceru po molo w Brigthon wstąpiłem do położonej niedaleko plaży księgarni. Poprosiłem o ostatnią książkę Roberta Fiska. Sprzedawca wyraźnie wiedział o co mi chodzi – “czwarte piętro, proszę szukać w dziale polityka, półka Bliski Wschód” – wyrecytował z pamięci. Dziesięć minut później wyszedłem z 1300 stronnicowym tomiszczem pod pachą, wydrukowanym na czymś, co niestety do złudzenia przypomina papier toaletowy.
Teraz siedzę w mieszkaniu w centrum Warszawy, słucham jak u sąsiada cyklinują podłogę i wertuję “The Great War For Civilisation”. Mieszkam w Śródmieściu, przy ulicy, która przed wojną nazywała się Piusa. Niedaleko stąd w czasie Powstania Warszawskiego znajdował się sztab AK. Ilekroć przyjeżdża do mnie ktoś zza granicy, staram mu się opowiedzieć o historii mojego miasta. Jestem wnukiem powstańca warszawskiego, odczuwam wewnętrzna potrzebę, by się dzielić się z zagranicznymi znajomymi tym, co stanowi istotną część przekazanej mi w domu tradycji. Chcę by choć trochę zrozumieli. Muszę się hamować by nie zamienić ich pobytu w koszmar, nie zalać ich tym całym nieszczęściem, obecną na każdym rogu martyrologią. Historią brata mojego dziadka, który wyparował na Starówce trzynastego dnia powstania w wybuchu zdobytego przez harcerzy niemieckiego ciężkiego transportera ładunków, rzezią Woli którą widział na własne oczy mój piętnastoletni wówczas dziadek, opowieściami o wcześniejszym o rok powstaniu w gettcie.
Już w samolocie powrotnym z Londynu, jak tylko Boeing 757 wzbił się w powietrze, a profesjonalnie uśmiechnięte stewardesy rozpoczęły rozdawać gazety, kawę i wyjątkowo ohydne kanapki z zimnym jajkiem i bekonem, zacząłem kartkować książkę Fiska. Szybko zdałem sobie sprawę, że jest ona pisana jest z tej samej wewnętrznej potrzeby, która każe mi dręczyć biednych obcokrajowców warszawską historią. By ci co czytają choć trochę zrozumieli.
Doskonale pamiętam, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z Fiskiem. Był luty 2002 roku, kolega, który wtedy mieszkał na Bliskim Wschodzie, przesłał mi mailem link do artykułu korespondenta brytyjskiego dziennika “The Independent”. Korespondent ów, Robert Fisk, przejeżdżał przez graniczącą z objętym wojną Afganistanem pakistańską miejscowoś Kila Abdullah. Tam jemu i jego towarzyszom podróży popsuł się samochód. Trafili w środek zdesperowanego, wściekłego tłumu afgańskich uchodźców, którzy prawie ukamieniowali Fiska. Pobity, zakrwawiony korespondent pięściami utorował sobie drogę do ocalenia w postaci stojącego nieopodal konwoju Czerwonego Krzyża. Pisał – “zauważyłem, że płaczę i łzawię, i że łzy oczyszczają mi oczy z krwi. Co ja zrobiłem, wciąż pytałem siebie? Biłem i atakowałem afgańskich uchodźców, tych samych ludzi, o których pisałem tak długo, tych pozbawionych wszystkiego, okaleczonych ludzi, których mój kraj – pośród innych – zabijał dookoła (…) Ludzie, którzy zostali napadnięci, to Afganowie, rany zadane przez nas – przez B-52, nie przez nich. (…) Gdybym był afgańskim uchodźcą w Kila Abdullah, zrobiłbym to samo, co oni. Zaatakowałbym Roberta Fiska. Czy innego człowieka z Zachodu, którego mógłbym dopaść.” (tłum. Z.Łabędzki)
Pamiętam jaką złość wywołał we mnie ten tekst. Napisałem gniewny mail do kolegi, nie mogłem zrozumieć jak można usprawiedliwiać ewidentne barbarzyństwo, próbę ukamieniowania niewinnego człowieka, niezależnie od cierpień jakich wcześniej doświadczyli rzucający kamieniami. To relatywizm moralny au rebous, szczególnie dziwnie brzmiący w ustach kogoś, kto piętnuje hipokryzję zachodnich rządów.
Nadal nie zgadzam się w wielu sprawach z Fiskiem. Ale po przeczytaniu kilkudziesięciu jego artykułów i wysłuchaniu kilku wykładów, zacząłem go szanować. I zaczynam rozumieć dlaczego napisał to co napisał.
Fisk ma trzydzieści lat doświadczenia dziennikarskiego na Bliskim Wschodzie. Obserwował wszystkie konflikty w regionie – od rewolucji w Iranie w 1979 roku, poprzez wojnę irańsko – iracką, wojnę domową w Libanie, konflikt izraelsko – palestyński, po obie wojny w zatoce Perskiej, Afganistan, Kosowo i Algierię. Dużo tego. Był jednym z pierwszych dziennikarzy którzy dotarli na miejsce masakry w obozach palestyńskich uchodźców Sabra i Shatila. Przed 11 września 2001 roku trzy razy przeprowadził wywiad z Osamą Bin Ladenem. Jest przytłoczony cierpieniem, które widział. To co pisze, pisze zawsze z punktu widzenia niewinnych ofiar. Stara się pamiętać każdą z nich – zagazowanych przez Saddama irańskich żołnierzy na północ od Teheranu, ofiary amerykańskich bombardowań w Iraku w 2003 roku, zczerniałe zwłoki irackiego żołnierza w Fao, na którego palcu błyszczała w słońcu ślubna obrączka.
Od 25 lat mieszka w Bejrucie, dobrze zna historię regionu – wie, że jest ona równie skomplikowana i wielowątkowa jak wzory na perskich dywanach.
Kiedy Fisk był mały, jego ojciec, weteran pierwszej wojny światowej, zabierał go każdego lata do Francji, na pola Sommy, Ypres i Verdun. Dziś Fisk pisze – “Po zwycięstwie aliantów w 1918 roku, po zakończeniu wojny mojego ojca, zwycięzcy podzielili kraje swych niedawnych wrogów. W przeciągu niespełna siedemnastu miesięcy wykreślone zostały granice Irlandii Północnej, Jugosławii i większości państw na Bliskim Wschodzie. Spędziłem całą moją karierę w Belfaście i Sarajewie, Beirucie i Bagdadzie, patrząc jak te granice płoną.
Ojciec reportera, za udział w wojnie, która według H.G. Wellsa miała być “wojną przynoszącą koniec wszystkim wojnom”, a stała się początkiem najkrwawszego stulecia w historii ludzkości, otrzymał wiele medali. Awers jednego z nich przedstawia Wiktorię – skrzydlatą rzymską boginię zwycięstwa. Na rewersie wygrawerowany został napis – Wielka wojna w obronie cywilizacji. Dla autora “The Great War For Civilisation”, walące się wieże World Trade Center nie były początkiem jakieś nowej, apokaliptycznej epoki, znakiem najazdu barbarzyńców “nienawidzących naszej wolności”, a logicznym etapem historycznego procesu, który rozpoczął się w Sarajewie 28 czerwca 1914 roku, kiedy to Gavriło Princip oddał dwa strzały z pistoletu Browning M1910.

Siedzę w mieszkaniu w centrum Warszawy. W TVN 24 właśnie podali, że “polska misja stabilizacyjna polskich żołnierzy w Iraku przekształciła się w bojową”. Kartkuję grubą, 1300 stronnicową książkę i odczuwam żal, że raczej nigdy nie ukaże się ona po polsku.